piątek, 18 października 2013

Co w kiblu piszczy

06.12.2012, Wrocław Główny.
EN57 w malaturze UMWD
Przez ostatnich kilka tygodni byłem odcięty od namacalnej obecności kolei. Pierwsza i chyba najważniejsza przyczyna była taka, że skręciłem kostkę, co skutecznie uniemożliwiło przemieszczanie się gdziekolwiek. A inne przyczyny są zdecydowanie mniej ważne. Ale w końcu nadszedł ten dzień, gdzie z przyjemnością myślałem o pierwszej podróży.
Z racji tego, że jestem zboczuchem i kolejowym onanistą, gdy wybieram się w podróż, to zawsze na dworcu jestem zdecydowanie wcześniej. Ze spokojem kupię bilet, pochodzę po peronach, pogapię się na składy i dopiero idę do mojego pociągu.
Nie inaczej było i tym razem. Z racji tego, że mój Regio startował z Leszna, był już w peronach. Oczywiście, nie spodziewałem się niczego innego niż kibel, w końcu to ponadczasowa konstrukcja, więc jego widok mnie nie zdziwił. Ba! Nawet ucieszyła mnie tabliczka informująca, iż ogrzewanie jednostki zostało sprawdzone na 2013/14. A z racji jesiennej aury i wieczornej pory, przyznać należy, że ciepło nie było. Ośmielony zrobiłem pierwsze kroki do wnętrza.
Jednak nie zapominajmy, to jest polska kolej... Pierwsze rozczarowanie - kibel, tak zwany, full plastik. Znany ze swego komfortu. Czyli plastikowe siedzenia korekcyjne, na których można dorobić się skoliozy i lordozy po 30 minutach podróży. A gdy ogrzewanie jest zbyt sprawne, to i odparzyć sobie tyłek. Ale nic to - pomyślałem - przynajmniej żadna pluskwa mnie w zad nie chapnie.
Zawsze gdy jadę kiblem wybieram (jak to się fachowo nazywa) wagon rozrządczy b, czyli mówiąc po ludzku, tę część składu, która na czole ma napisane rb. Powód jest błahy - w wagonie a jest sprężarka, która w dziewięciu na dziesięć przypadków, pracuje tak głośno, że w porównaniu, Golf z przegniłym wydechem jest niczym Nokturn F-moll opus 55 numer 1 Chopina pośród bezkresnych łąk. Człowiek nie słyszy własnych myśli, nie wspominając już o współpasażerach lub muzyce w słuchawkach. Zapomnij o czytaniu książki, uczeniu się słówek na angielski albo rozmowie przez telefon - trwa piekło. Inną rozrywką, którą może zapewnić nam sprężarka, jest siedzenie z wibracjami. Nie jestem specem od budowy lokomotyw, ale jak na moje po prostu w każdym EN57 jest rozpieprzona amortyzacja sprężarki, dzięki czemu pasażerowie muszą wiedzieć, że właśnie teraz stwierdziła ona, że należy nabić zbiornik powietrzem. W przypadkach lekkich, praca sprężarki ogranicza się do słabo odczuwalnego mrowienia pod tyłkiem. W przypadkach skrajnych mamy wrażenia podobne jak pracownik obsługujący zagęszczarkę. Siedząc na niej... Należy również wyraźnie zaznaczyć, iż dwa powyższe przypadki, zazwyczaj występują w duecie i dają niezapomniane przeżycia. Wagon środkowy, czyli silnikowy, jest chyba przeznaczony dla wyjątkowych fanów sportów ekstremalnych. Tak jak sprężarka włącza się od czasu do czasu, tak silniki pracują praktycznie bez przerwy. Jak pracuje silnik sprawny, nie będę opisywał, bo jest to bezcelowe. Ten dźwięk znają jedynie przedpotopowe kolejarskie wunsy, które już zresztą ogłuchły od jazgotu sprężarek w jednostkach. W kiblu, który wyjeżdża świeżo po naprawie okresowej i tak silnik ma ochotę wejść w trzecią prędkość kosmiczną, a czasoprzestrzeń szykuje się do zagięcia. Znaczy się, tak przynajmniej to brzmi... Jest zresztą świetny filmik, umożliwiający poznanie normalnej pracy jednostki: kilknijże tutej!
Po tym słowie wyjaśnienia dlaczego wybieram człon b, rozgościłem się jak król na plastikowym i (o zgrozo) zimnym siedzeniu. Myślę sobie - źle się dzieje. A jeśli siedzenie jest zimne i w środku też jest zimno, to idąc logicznym torem własnego rozumowania, stwierdziłem że ogrzewanie nie działa. No tak, Przewozy Regionalne wiedzą najlepiej jak być powinno, w końcu wożą swołocz nie od wczoraj. A że ogrzewanie nie jest konieczne do odbycia podróży, to po cóż je włączać? I gdy już zacząłem przyzwyczajać się do tej komfortowej temperatury zewnętrznej panującej wewnątrz, poczułem w stopach znajome wibracje... Tak, na samym końcu jednostki czuć było pracę sprężarki...
I gdy myślałem, że to koniec przygód, kolej postanowiła kolejny raz mnie zaskoczyć. A jakże, bo czymże byłoby życie bez niespodzianek! I tak kibelek zaczął się kojąco bujać. Chyba każdy podróżny przeżył tryb bokser w EN57. Zazwyczaj załącza się przy dobijaniu do 90kmh i powoduje przemieszczanie pasażerów po całym składzie na lewo i prawo. Bagaże spadają na głowy, krzyżówki wypadają z rąk, warzywa z płóciennych toreb wysypują się na podłogę - ot, dzień jak co dzień. Jednak jednostka którą podróżowałem, odpaliła boksera już przy 50kmh... Muszę przyznać, że to zburzyło kolejny aksjomat, który zawsze się sprawdzał. Po kilku kilometrach postanowiłem przyjmować od ludzi zakłady, kto pierwszy się zbełta.
Dalej nie było lepiej. Gdzieś w okolicy Bojanowa szyby przeszły w tryb dykta i przestały być transparentne, a pasażerowie poczuli się dość zagubieni. W okolicach Rawicza ujrzałem na ścianie naklejkę, która bezczelnie śmiała mi się w twarz: Uwaga! Wysoka temperatura grzejnika! A gdzieś w polu przed Żmigrodem kibel stwierdził, że dalej nie jedziemy. Bo i po co? Jednak pan maszynista nie był byle kmiotem ze wsi i udało mu się naprawić jednostkę miotłą, gumą do żucia i rolką po srajtaśmie. Jedziemy...
A nie, jednak stoimy. Przy każdym starcie wywala stycznik liniowy. Pasażerowie przeczuwając co się święci rozbiegli się po składzie w poszukiwaniu gaśnic i zaczęli przegrupowywać się w okolicy szafki niskiego napięcia.
I w takim tempie, bez ogrzewania, ze szronem od środka na szybach, z przygasającym światłem i na arcywygodnych siedzeniach, doturlaliśmy się do Wrocławia. Z 20 minutowym opóźnieniem. Pff, też mi coś.
Będzie pointa? Nie będzie. To była podróż jak każda inna, dzień jak co dzień, nic szczególnego i fascynującego. Można było się spodziewać tego jak menela proszącego o dwa złote na parkingu, jak stolca o poranku i tego, że nasz pociąg będzie miał opóźnienie.
Chyba czas zacząć pisać o przeżyciach, gdy podróż pociągiem przebiegnie bez jakichkolwiek zakłóceń.

czwartek, 10 października 2013

Pseudomikole

Wraki we wrocławskim porcie
Ostatnimi czasy niewiele rzeczy mnie zaskakiwało. Ba, wręcz zdawało mi się, że widziałem już wiele i powoli czas wybierać sobie jakąś ładną topolę na trumnę. Coś jak w tym utworze Adama "nie dziwi nas to, bo nie dziwi już nas nic". Jednak dziś wpadłem w niemałe zakłopotanie. A jak się później okazało, mój mały poukładany świat, legł w gruzach...
Było wiele dyskusji, argumentów, obelg i kłótni na temat szeroko pojętego mikolstwa. Począwszy od spuszczania się na sam widok podkładu kolejowego, łapania erpełanów, poprzez fotografowanie wszystkiego co jeździ po szynach, przechwalanie bezużytecznymi informacjami, a na robieniu peronówek i kółeczkowaniu kończąc. Cały przekrój fanatyków, miłośników i zboczeńców kolejowych. Zresztą, określenie 'mikol' jest nacechowane negatywnie i to nie bez powodu. Gdy tylko je słyszę mam obraz człowieka stojącego na peronie, najlepiej przy samej krawędzi, trzymającego w trzęsących się rękach kamerkę i błagającego mechanika o malutkie erpejeden, który po przyjściu do domu wrzuca na jutuba tysięczne nagranie przelatującej przez perony siódemki albo dziewiątki, oczywiście okraszone drżącym obrazem i chaotycznym zoomem. Cóż by rzecz, ktoś na taki obraz swojej pasji sam zapracował.
Teraz może to zabrzmieć jak usprawiedliwianie się, ale mam to w dupie. Moje zainteresowanie koleją zaczęło się względnie niedawno. Może dlatego, że nie miałem w rodzinie kolejarzy i nikt z koleją związany nie był. Za dzieciaka sporo jeździłem, ale traktowałem to jako normalny środek transportu. I kilka lat temu po prostu jakoś samo z siebie to wyszło. Uwielbiałem i nadal uwielbiam klimat kolei. Tę przeszłość w której nie było dane mi żyć. Sentyment do czegoś, czego nie znałem. Lubiłem siedzieć przy torach, patrzeć na pociągi. I w pewnym momencie zacząłem zgłębiać temat.
Lubię podróżować samotnie, mam wtedy czas porozmawiać z samym sobą. Wsłuchać się w stukot kół, obserwować zmieniający się krajobraz. Mam ten cenny czas, którego brakuje w codziennym zamieszaniu. I obserwuję senne wsie, zachowania ludzi, lokalne zwyczaje, nierzadko piękną architekturę, zarośnięte stacyjki i brudne dworce. Zachwycam się tym w samotności. Czasem po prostu lubię porozmawiać z kimś kto mnie rozumie.
Dlatego też nie znoszę imprez kolejowych - spęd mikolstwa, a gdzie się ucha nie przyłoży każdy terkocze o kolei. Gdzie tabun zboczeńców pcha się z aparatami byleby zrobić jakieś krzywe zdjęcie. I nawijają o tym co się stało z jaką lokomotywą, dlaczego siódemka xxx jest lepsza od siódemki xyz, a dlaczego tamten wagon nie jest w ruchu, a na tę stację mieściło się tysiąc wagonów, teigrek to był najlepszy parowóz, że przed wojną niemiec to drut kładł, a ruski zwijał, a kiedyś to było połączenie ekspresowe między Piździwólką a Wielkim Kacem, a teraz to już tylko nasrać i wpuścić jeże żeby podeptały. I tak w kółko i bez przerwy...
Oczywiście, są i tacy miłośnicy z którymi podróżuje się bardzo przyjemnie. Podchodzą do swojego zainteresowania z dystansem, nie przechwalają się swoją wiedzą, nie klękają na widok lokomotywy. A najbardziej ze wszystkich lubię fotografów. Ale tych, którzy zbierają szacunek na galeriach, rozsądnie wybierają miejsce w którym będą fotografować i czekają pół dnia żeby zrobić to jedno zdjęcie tego jednego pociągu. Czyli stare znane podejście, jakość a nie ilość. A nierzadko ten fotograf ma pojęcie większe od mikola 'z krwi i kości'. Tyle, że on się nie będzie z tym obnosił, bo nie musi nikomu niczego udowadniać. Takie podejście bardzo lubię. Ale sami wiecie których osobników jest więcej.
Oczywistym też jest, że ulubionym środowiskiem mikola jest peron. Zupełnie nie rozumiem dlaczego każdy mikol kocha robić zdjęcia na peronach, przecież ani z tego się wiele wyciągnąć nie da, a każda fota wygląda tak samo. Ale nikt i tak na to nie zwraca uwagi, bo zazwyczaj na takiej foteczce jest kolejna siódemka albo kibel. Oczywiście mikol nie wie co to kadrowanie, zoom, obróbka. Jego pasja i wiedza nadrabiają niedociągnięcia techniczne.

Ale cóż takiego zburzyło ten mój malutki kolejowy świat?
Otóż miałem wolny dzień, rozpogodziło się, a na jednej z kolejowych grup ktoś rzucił informację, że z wrocławskiego portu będą wywozić trupy czeskich lokomotyw. Wybierałem się tam od dłuższego czasu, dziś udało mi się dotrzeć. Gdy już obfotografowałem co chciałem, obszedłem teren, popatrzyłem jeszcze chwilę na te sypiące się kasty i postanowiłem wybrać się na Nadodrze. Rzut beretem od portu, a że dużo towarowych tam jeździ, to będzie na co popatrzeć. Widok przejeżdżających pociągów mnie koi... Na radiu usłyszałem, że od Osobowic zbliżają się dwie lokomotywy z jednym wagonem, czyli coś nietypowego, warto poczekać. Poszedłem kawałek za stację. Po chwili w perony wjeżdża siódemka ze Śnieżką, zatrzymuje się, a do loka podlatuje 9-letni knypek i zaczyna robić zdjęcia. Oczywiście, z tej odległości przy jakiej stał można było zrobić makro reflektora albo numeru bocznego, a nie jakieś sensowne zdjęcie. Zresztą, sami zobaczcie:
Nie jestem fanem ani peronówek, ani tym bardziej pojazdów elektrycznych, więc mi to tam obojętne czy ktoś by mi zepsuł kadr czy nie. Za to zdziwiło mnie właśnie to, kto jest na tym zdjęciu. Zawsze byłem przekonany, że to znienawidzone mikolstwo, to wczesne gimnazjum, czyli ludzie, których wiek już jest dwucyfrowy. I okazuje się, że znów jestem w błędzie - już podstawówkowicze przed pierwszą komunią biegają za pociągami. Myślę sobie - kuźwa, czy to jest normalne? Ja w jego wieku po lekcjach biegałem z kolegami po drzewach, a nie łaziłem robić zdjęcia pociągów. Ale nic to, teelka odjechała, chłopczyk zniknął gdzieś pod wiatą. Po chwili ruszył jakiś byk z bruttem i młodziak znów się wyłonił:
Później przyjechał szynobus do Trzebnicy, za którym młody pognał żeby sfocić od czoła. Później zniknął mi z oczu na dobre. 
I tak zacząłem się zastanawiać, czy to normalna rzecz? Czy to normalne, że takie dzieciaki interesują się pociągami (bo raczej o kolei jako całym organizmie ciężko mówić)? Czy to jest ewenement czy norma? A może to ja jestem dziwny, że takie rzeczy mnie dziwią? 
Po podjęciu wątku na jednej z grup kolejowych, okazało się, że ten jegomość na powyższych zdjęciach nie jest dziwny. Jednak to ja jestem dziwny. Tak, ja jestem dziwny. Dlaczego? Bo za młodu nie przesiadywałem całych dni przy torach albo na stacji, bo nie robiłem wcześniej zdjęć pociągów, bo nigdy wcześniej nie ciągnęło mnie do kolei, bo jestem za młody żeby być prawdziwym miłośnikiem kolei (ten ostatni argument jest bez sensu, ale takie są fakty, a faktom się nie zaprzecza).

I teraz wiem, dlaczego nie lubię przebywać wśród kolejowych fanatyków.
Jeśli jesteś 13-latkiem i robisz zdjęcia na peronie - jesteś zakompleksionym mikolem, który psuje każdemu kadr i spuszcza się na widok wkopanej szyny. Jeśli masz 4 lata mniej i robisz zdjęcia na peronie, to znaczy że masz pasję i oby trwała ona jak najdłużej. Jak masz ponad 20 lat, to i tak jesteś za młody i masz spadać na te swoje kółeczka, a nie pisać na forum. Do tego jeszcze grupa młodych kolejarzy z zamiłowania, która wstydzi się przyznać do swojej pasji i gardzi plebejskim mikolstwem.
Każdy gardzi każdym, wszyscy na siebie srają, jednocześnie sobie zaprzeczając, dobierając argumenty do aktualnej potrzeby... A te i wiele innych atrakcji poznacie, gdy tylko wejdziecie w świat, tak zwanych, miłośników kolei.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Wolność Tomku w swoim domku, czyli słowo o Kolejach Wielkopolskich

03.04.2013, Leszno, pociąg KW 7726 
Koleje wojewódzkie... czy trzeba dodawać coś jeszcze?
Miało być pięknie, jest jak zawsze. Ot, taka normalna sytuacja w tym kraju. Gdy pisałem niecałe 2 lata temu o starcie Kolei Wielkopolskich, zadałem pytanie czy jest to krok ku lepszemu? I właśnie sobie na nie odpowiedziałem.

Zresztą, gdy jeszcze KW nie wyjechały na tory, to już zdążyli uwalić połączenie Leszno - Głogów, bo Urząd Marszałkowski stwierdził, że nie będzie dawał siana na utrzymanie tego połączenia. Taką opinię podzielił też UMW Lubuskiego. Kilka lat później KW wyjechały na tory - z drużynami konduktorskimi wypożyczonymi od PR, z maszynistami PR i na 22 szynobusach PR. To musiało się udać... Ale to i tak nic w porównaniu do tego, co zrobiono kilka miesięcy później - uwalono połączenie Leszno - Jarocin i obcięto kilka obiegów z Leszno - Ostrów WLKP. oraz Leszno - Wolsztyn. Całkiem wyleciały też połączenia na wyremontowanej linii z Wągrowca do Rogoźna. Co o takim obrocie rzeczy mówili wtedy pasażerowie? Musicie wierzyć mi na słowo, że są szczęśliwi. A teraz jest im jeszcze weselej, kiedy normą stały się całkowite odwołania pociągów i brak KKA. 
Ale to przecież nic, przecież kupiliśmy sobie 22 ELFy za pół miliarda złotych! To jest sukces! Teraz popylamy 120km/h z Poznania do Zbąszynka i Kutna! A już niedługo będziemy wozić ludzi ze stolycy województwa do Gniezna! No i jeszcze tym rozbójnikom z PR odebraliśmy kilka kibli! To jest prawdziwy sukces, uwierzcie państwo! Inne województwa niech się uczą jak robić przewozy w swoim księstwie!

Tak... Widać jaką strategię wobec KW ma Szanowny Pan Jerzy Kriger. A jakaż to strategia? To co dojeżdża do Poznania, jest istotne, a cała reszta w Krigerowej dupie. Oczywistą oczywistością jest, że kolejnymi krokami będzie zlikwidowanie połączeń Leszno - Ostrów i Leszno - Wolsztyn, bo to nie dojeżdża do Poznania, później SzP Kriger wykoleguje Przewozy Regionalne z województwa i wtedy będzie prowadził przewozy po własnym księstwie (bo to co za granicą, to SzP Krigera nie obchodzi).

Okej, umówmy się, jeśli w końcu wejdzie ustawa umożliwiająca upadek spółkom kolejowym, to PR jebnął na ryj, wtedy koleje wojewódzkie będą mogły się bawić w przewozy jak będą chciały. Jednak nie będzie wtedy mowy o wyjeżdżanie poza swoje księstwa, bo takie prawo dostanie pewnie PKP IC. A patrząc teraz na to jak radzą sobie województwa, na totalne braki skomunikowań, uwalanie kolejnych połączeń, zero dogadywania się w kwestiach przewozowych i chęć jak najwyższych zysków przy minimalnym wkładzie, to będzie jedno wielkie szambo. A na razie jest tylko brudny kibel...

sobota, 23 marca 2013

Upieprzmy wszystko, to musi się udać!

Ol49-59 + oliwkowa Bipa
z planowym Regio jadą
do Wolsztyna.

Jestem fanem rzeczy starych. Zawsze lubiłem technikę rodem od sowietów, czyli prosto i topornie. Niestety (albo i stety) ominęły mnie czasy, gdy ludzie z takimi kulawymi przedmiotami musieli się siłować. Szczególnie dużą frajdę sprawia, gdy taki przedmiot działa i można go użyć. Ciągle zresztą lubię grzebać przy samochodach czy motocyklach, które można rozkręcić śrubokrętem i dwoma kluczami płaskimi. Dlatego zawsze lubiłem, gdy w szkole nie było teorii i obrazków, a przykłady, pokazy czy przekroje maszyn. Ale chyba wszyscy dobrze wiemy, że pokaz zajmuje czas lekcyjny, który można poświęcić na wyłożenie większej ilości teorii którą uczeń wkuje (i jej nie zrozumie).
Dlatego też zawsze denerwowało mnie, że w naszym kraju wszelkie skanseny czy muzea są pełne sprzętu, który jest odmalowany, ale nie działa. Po przecież naprawa i utrzymanie maszyny jest drogie i wymaga ciągłego wkładu finansowego - a farba tyle nie kosztuje. Dlatego byłem w szoku, gdy odwiedziłem Macieja Pedę z Gostynia, który ma przepiękny zbiór odrestaurowanych automobili, bo powiedział, że on tymi autami normalnie jeździ, każde ma przegląd i jest zarejestrowane. Spytałem czy mu nie szkoda wyjechać taką 100 letnią gablotą nawet na niedzielną przejażdżkę - odpowiedział, że nie: samochód został stworzony po to, żeby nim jeździć, a nie żeby stał w garażu.

Ten wstęp, nie jest bez związku z koleją. Jest i to bardzo...
Od kilkunastu dobrych miesięcy mówi się o stworzeniu spółki Parowozownia Wolsztyn. Każdy zastanawia się, co wtedy będzie, bo już teraz z parowozami jest źle. Czy spółka poprawi czy pogorszy sytuację? Nie trzeba już się dłużej zastanawiać - już wiadomo. Planowe parowozy z codziennych kursów zniknął zupełnie. Po prostu ich nie będzie. I nie są to moje przypuszczenia - to jest zawarte w urzędowych dokumentach.
Jak to? Prosto. Wedle powiatu, Wolsztyn ma wyglądać tak: parowozownia przerobiona na skansen, a parowozy wynajmowane do przejazdów turystycznych. W dokumencie jest pokazane jasno, że od połowy 2015 roku będzie jeden obieg parowy dziennie, a od połowy 2017 nie będzie żadnego.
Jeśli prześledzić inne wykresy, widać jasno w czym jest rzecz - w tym żeby jak najmniej wsadzić w ten interes. Wykresy na których pokazana jest ogromna różnica w dochodach i wydatkach momentalnie zniechęcą każdego do wkładu finansowego, bo i tak się tego nie uratuje. A w celach jasno napisane: generowanie zysków. I na kolejnych wykresach słodkie marzenia o tysiącach pasażerów, gdy ruch planowy się zamknie.
Wszystko to podsumowane autoironicznym: Parowozownia Wolsztyn, to musi się udać!!! Wolsztyn pełną parą!

I w tym momencie zaczyna się polskość. Taka prawdziwa, niekłamana. Taka, że jeśli coś nie przynosi zysku, to trzeba to ukrócić, zamknąć i zlikwidować. Jest tylko jeden kłopot - to co chce się zrobić w Wolsztynie, nie wyjdzie z prostego powodu - tam nikt nie myśli. Najlepszym przykładem debilności tamtejszych ekonomistów, jest ostatnia zmiana, gdzie wywalono obiegi parowe w weekendy, czyli w dni kiedy potencjalny Kowalski weźmie rodzinę i pojedzie oglądać parowozy, bo w tygodniu nie ma na to czasu. Nie wiem jakim kretynem trzeba być żeby na to wpaść, bo dla mnie logicznym jest wyrzucenie czajników (jeśli to takie konieczne) z dwóch dni w środku tygodnia. Dlaczego tak nie zrobiono? Nie wiem. Ale na pewno ma to swoje głębsze wyjaśnienie w teorii kwantowej oraz aksjomatach, a ja jestem zwykłym kmiotem i nie rozumiem podstawowych zasad ekonomii. Jeśli jednak tam są sami tacy geniusze, to nie chcę wiedzieć co będzie dalej...
Najwyraźniej komuś tam wydaje się, że jeśli odmalują kilka parowozów emalią, to ludzie zaczną walić drzwiami i oknami żeby tylko pooglądać te maszyny. I tutaj odwołam się do tego, o czym pisałem we wstępie - ucznia nie zainteresuje podręcznikowy opis procesu chemicznego, ale skoncentruje on swoją uwagę jeśli mu się go zaprezentuje na żywo. Z Wolsztynem będzie identycznie. A dlaczego tak twierdzę? Wystarczy popatrzeć na to jak wygląda Kościerzyna albo Jaworzyna Śląska.

Oczywistym jest to, że ruch planowy parowozów nigdy nie przyniesie dochodu i zawsze będzie trzeba do niego dokładać. To jest oczywiste, nie czarujmy się. Jednak nie jestem w stanie pogodzić się z faktem, że chce się upieprzyć ostatnią w Europie czynną parowozownię, która prowadzi codzienny planowy ruch po normalnym torze! W tym kraju nie rozumie się znaczenia historii. Nie rozumie się, że pewne rzeczy nigdy nie przyniosą dochodu i że nie można wszystkiego zamykać w gablotach. Nie rozumie się, że parowóz który jeździ codziennie jest cenniejszy od tego, który stoi w szopie. Nie rozumie się znaczenia wielu rzeczy dla wielu ludzi. Nie rozumie się, że mamy coś, co jest ewenementem na skalę światową i jest nasze!
Bo przecież najłatwiej coś rozpieprzyć, tylko po to żeby stracić jak najmniej. Pytanie tylko czy warto zlikwidować coś kolejowego, co jest rozpoznawane nie tylko przez kolejarzy i MK, ale ogromną część ludzi, którzy nie mają pojęcia o kolei? Wolsztyn jest marką, symbolem, czymś co wyszło poza ramy światka kolejowego.
Jednak w głębi serca żywię nadzieję, że za kilka lat wezmę mojego syna i pojedziemy do Wolsztyna, a tam wsiądziemy w planowy parowóz do Poznania, Zbąszynka albo Leszna.

                                                       
Projekt powstania spółki jest zaopiniowany pozytywnie. 25 marca sprawą zajmie się Sejmik, który zdecyduje o powstaniu spółki Parowozownia Wolsztyn.
Pod tym linkiem tekst z obrad komisji oraz plik z 'koncepcją funkcjonowania'.